Tegoroczna jesienna edycja KMP zapowiadana była od długiego czasu. Zawody organizowane były z dużym rozmachem. Poniekąd sam brałem w tym udział, a raczej mój wizerunek na wrocławskich citylight’ach. Niestety data zawodów zbiegła się ze ślubem mojej siostry, na którym byłem świadkiem. Mimo tego chciałem zobaczyć na własne oczy trud organizatorów, planowane tereny World Games, a przede wszystkim przeżyć bieg z finish’em na stadionie, z kamerami i GPSem w Polsce. Właśnie dlatego nie mogłem sobie pozwolić na absencję podczas piątkowego sprintu.
Gdybym zapytał dowolnego sportowca o idealne miejsce na świecie do zbudowania optymalnej formy, zapewne wiele odpowiedzi wskazywałoby na to, o którym myślę. Jeśli dodałbym podpowiedź, że miejsce to ukryte jest w Szwajcarii, myślę, że nikt nie miałby problemu z odpowiedzią. Oczywiście chodzi o szwajcarskie Sankt Moritz. Miejscowość, która przyciąga sportowców z całego świata z wielu, przeróżnych dyscyplin. Właśnie tam, a dokładniej w oddalonej o 6km od St. Moritz, Silvaplanie, spędziłem 3 tygodnie na przełomie lipca i sierpnia.
Na zakończenie pierwszej części sezonu, a zarazem na zakończenie biegania z bolącą nogą wystartowałem w wojskowych zawodach Air Nord w Belgii. Pomimo, że obsada zawodów z nóg nie powalała, a tereny nie wymagały nadludzkich zdolności, to jednak na każdym z biegu sporo się działo.
Po obozie w Szwecji, przyszła kolei na starty na własnym podwórku. W Polsce sezon rozpoczął się już nieco wcześniej, ale dla mnie Klubowe Mistrzostwa Polski były pierwszymi krajowymi zawodami. Po raz kolejny organizację tej imprezy powierzono ekipie z Trójmiasta, przez co wielu zawodników miało obawy co do jakości przeprowadzenia imprezy. Ja jednak przed rozpoczęciem zawodów, swoich opinii nie wyrażałem. Z niecierpliwością czekałem na to, co zobaczę.